Lecz jednak słońce

Adrian Gleń

(„Twórczość” nr 2/2024)

Poezja małych rzeczy i ciekawości, a także uważności i czułych pytań. Właściwie to najlepsza rekomendacja dla najnowszego tomu Marcina Orlińskiego, gdyby już od razu, na samym wstępie, spróbować uchwycić dominujący ton tych poetyckich spacerów. 

„Wszystko, co małe i niepotrzebne, ma tu / swojego boga. Zadbałem o to” – pisze poeta i tę deklarację wiarygodnie spełnia. Wiersz, ten pod ręką, bliski, prosty, ujęty w ramkę formy, świetnie nadaje się do tego, aby „opiewać mistykę niebieskiego pręta albo / smutek miotły”. I zbędny jest do tego język specjalny, sztuczny, niepotrzebny żaden idiolekt. Ważne jest samo dawanie głosu – obowiązek poety względem rzeczywistości. I niech odbywa się to bez zbędnych napięć, bo właściwie nie wiadomo, czy rzeczy, pokorne i ciche, „czegokolwiek od nas oczekują”.

No i jeszcze ten ton pogodzenia wysuwa się naprzód. Już w pierwszym utworze (poeta ich nie tytułuje, układając wszystkie w ściegi tercyn) mowa jest o spotkaniu z kometą i tym, co ze sobą ono dla nas niesie. A całe doświadczenie kończy tyleż proste, co mężne, pozbawione lęku wyznanie, wyznaczające postawę spokojnego pogodzenia właśnie: „Skoro lecę / przez ciebie, zginiesz i ja zginę”.

Perspektywy mikro i makro nieustannie się tutaj z sobą splatają. W małych rzeczach ujętych czułą myślą i czułą dłonią kryją się metafory, na które zazwyczaj jesteśmy zamknięci i obojętni. Poeta to ktoś, kto robi doświadczenia z codziennością, wdaje się z nią w peryferyjne happeningi, niewidoczne właściwie dla innej niż tylko czytelnicza publiczności. Jak z plastikowym krzyżem, który być może na Saskiej Kępie podrzuciła wrona – czego nikt nie sprawdzi, czemu nikt nie poświęci uwagi, nad czym nikt się nie pochyli (* * * [Plastikowy krzyż, który wisiał…]). Tylko poeta od spraw drobnych, przez które stale przeświecają odwieczne pytania – o naszą względem świata postawę, o istotę i wagę cierpliwości, uważności, empatii. Po ludzku wzrusza mnie wrażliwość tego, który złodziejstwem nazywa już samo wchodzenie „do ogrodu jak do siebie”.

A świat tutaj to kołowrót materii, w którą jesteśmy wplątani. W pewnym momencie dociera do nas to, że rzeczywistość przykryta jest zasłoną z plastiku, że plastik, ten wynalazek nowoczesności, stał się opakowaniem świata, ba!, że wniknął w jego istotę i ją przemienił. Mało tego, my sami zakładamy „na siebie wszystkie // kolory plastiku”, chcąc nie chcąc. A potem dopiero walczymy o to, aby odróżnić się od chaosu śmietnika, który sami stworzyliśmy, rozrysowując na przykład mapę Saskiej Kępy wypełnionej „zapachami psów, śmieci // i resztek jedzenia”.

Człowiek nie brzmi w tej poezji dumnie. Trudno zamknąć oczy na to wszystko, co obserwuje poeta w tych wierszach (trochę po różewiczowsku) – na peryferiach metropolii, które stały się przestrzenią odpadów, szarą strefą rzeczywistości, z którą spotkanie rodzi w pierwszej kolejności i niepokój, i gniew, i bezradność. A skoro walka możliwa nie jest, bo stajemy już wobec wyników, „efektów” cywilizacji, to trzeba w tym wszystkim znaleźć jakiś sposób na sens, na mały, peryferyjny opór, z którego i tak pewnie niewiele wynika, ale przynajmniej ocalić można na miesiąc wysokie trawy na prywatnej łące (* * * [Zapragnęliśmy mieć łąkę…]).

A na co temu wszystkiemu w ogóle wiersz? Przychodzi on wszak zawsze poniewczasie, jest dodatkiem, nigdy nie chwyci tego, co było, stara się coś odzwierciedlać, być cielesny, duchowy lub miłosny, a przecież nieśmiertelnie żywe życie, choć skażone, zaśmiecone i podłe, to jednak nigdy nie jest ściśle określone, jednolite, a na pewno – nie poddaje się tematyzacji. Owszem, wiersz jest zapisem jakiegoś wycinka drogi, którą przemierzamy – do siebie lub ukochanej kobiety na przykład, jest zatem wynikiem procesu, nie, właściwie: pulsowania, fluktuacji, kiedy trzeba „patrzeć w te okrutne lustra, na przemian / składać je i tłuc”. Wiersz to wieczna szamotanina, bez widoków na jakiekolwiek figury pełni czy całości, lecz jednocześnie całkiem dobre narzędzie wiwisekcji samego siebie i świata. Wprawdzie wplątani jesteśmy w jego martwe ciało, w którym nieledwie „bawimy się zaimkami”, śmiesznymi stworzeniami, jeśli nimi w ogóle można by je nazwać, jakie przemieniają uparcie nasze życie w tekstowe figury i ani rusz nie chcą wskazywać na to, co konkretne, lecz przecież są chwile, kiedy nagle, w tej samej linijce, wiersz przeskakuje ponad samym sobą, ponad kartką papieru, ponad językiem nawet i potrafi „przynosić / otuchę, zamieszkiwać wspólnie”.

Lubię zabawę (lecz czy to jedynie zabawa?, może jest w tym zabiegu cała złożoność, łączność i rozdzielność zarazem tego, co wiecznie się sobie w naszym życiu przeciwstawia?) przerzutniami, którą uprawia Orliński. Przenoszenie, przecinanie znaczeń i ich mnożenie, i odrzucona w wersie zacytowanym wyżej otucha, odroczona, odsunięta, choć obiecana za rogiem następnej linijki – tak działa tutaj, lecz i gdzie indziej, prawo wersowego montażu, z którego świadomie i z premedytacją poeta korzysta. Wszak po wszystkie wartości trzeba sięgać – i na ten, aksjologiczny wymiar zabiegów Orlińskiego warto zwrócić uwagę. Tok przerzutniowy stosowany przez autora Drzazg i śmiechu sprawia, że czytam jego wiersze, pamiętając o najlepszych wzorcach poetyki nowofalowej, gdzie przerzutnia była znakiem zmuszającym czytelnika do ciągłej czujności, wyzwalała dystans wobec opresywnego języka politycznej gadaniny, wymuszała postawę wewnętrznego oporu, dezawuowała nonsens i absurd tkwiący pod podszewką publicznej mowy.

Orliński wprawdzie stroni od wszelkich socjolektów, ale podobnie jak poeci Nowej Fali operuje głównie figurami literackimi, które wprowadzają obowiązek czujności i… odwagi w konfrontacji ze sprzecznościami i paradoksami świata. W najnowszych utworach autora Tętna wiersz jest przestrzenią, w której pojawiają się stale formuły aporetyczne, zmuszające do myślenia, lecz także pozwalające do pewnego stopnia oswoić zderzające się ze sobą żywioły („przebacz Bogu, że go nie ma, choć ciągle jest / blisko”).

Poezja wreszcie, to zawsze próba „opiewania okaleczonego świata”. Orliński wpisuje jeden ze swoich wierszy w formułę, której używano już tak często, że trudno by wskazać źródło cytatu. „»Spróbuj opiewać okaleczony świat« – dzisiaj wpisanie tego zdania do wyszukiwarki powinno przenieść w miejsce znajdujące się gdzieś pomiędzy pół milionem a około 1.120.000.000 rezultatów, wedle obliczeń proponowanych przez Google” – zanotowała przytomnie Clare Cavanagh po lekturze znanego wiersza Adama Zagajewskiego pochodzącego z Anten, rozpoczynającego się od tej (w naszym kontekście) „miłoszowo-gałczyńskiej” frazy. Orliński odwraca nieco wektor znaczeń zawarty w utworze autora Prawdziwego życia, jeśli przyjąć, rzecz jasna, że * * * [Próbuję…] stanowi swoistą odpowiedź na wiersz Zagajewskiego, w którym poeta cierpi, jak słusznie zauważa Cavanagh, „nie z powodu solipsystycznego pochłonięcia samym sobą, lecz ze względu na dręczącą potrzebę, wręcz etyczny przymus opiewania świata, który jest […] niszczony przez okrucieństwa historii. Liryzm (opiewać) przeciwstawia się historii (okaleczony świat); a jego kruche, ograniczone zwycięstwo […] osiąga się jedynie przez wytrwałość, poszczególność […] i upartą niezgodę na całkowite zniknięcie”1. Świat w wierszu Orlińskiego ulega erozji sam z siebie, na własnych prawach dokonuje samozagłady, w naturze trwa „zjadanie” („liście nadgryzione przez ślimaki”), w kulturze – niszczenie, a okaleczony jest tu także język, więc śpiew poety będący odpowiedzią człowieka na horror vacui „opiewa / lustro pokryte warstwą pajęczyn”. Czy świat jest lustrem, więc bytuje na wzór platońskich cieni? A jeśli tak, to czym są położone na nich warstwy pajęczyn? Znakiem zniszczenia czy tylko nieprzejrzystości, zakrycia, a może w ogóle czymś jedynie realnym?…

W całym tomie wiele atencji dla zwierząt, dla psów zwłaszcza. Istnieją one w świecie naturalnie, czyli poza dobrem i złem, bez zasłon, bez teatru, instynktownie i całymi sobą. To do nich często zwraca się poeta – z czułością, lecz bez infantylizacji, z tęsknotą za porozumieniem, lecz bez ekologiczno-pseudometafizycznych pretensji. Pies jest tutaj wprawdzie partnerem monologu, ale niema obecność tego pierwszego wyzwala zbawienny u człowieka dystans, odrobinę humoru, na którą trudno się zdobyć, będąc wplątanym w sieć międzyludzkich zależności. Dlatego chętnie przysuwa się poeta do psiego oka, ucha i serca, do jego wiernego spojrzenia, które jest lustrem pozwalającym widzieć siebie ostro, ale i z niezbędną takiemu spojrzeniu łagodnością. Warto więc dziękować psu, wyznaje narrator w wierszu * * * [Za to, że warczysz…], zwłaszcza za to, że „robi mi dobrą redakcję, nosem i ogonem […] / [u]suwa ze mnie / wszystko, czym nie lubię być”.

W ogóle dobry i zabawny jest dystans, który Orliński zdradza wobec modnych dyskursów. Jakże często grzęźniemy w terminologicznych absurdach, gubimy się w siateczkach pojęć, których stajemy się więźniami i zakładnikami, choć przeczą zdrowemu rozsądkowi. W jednej z takich językowych wariacji na temat posthumanizmu poeta, wychodząc poza układy językowych odniesień i systemów, stawia nas wobec elementarnej prawdy szacunku wobec najdrobniejszego stworzenia. Warto przepisać te trzy tercyny, bo jest w nich, takie mam poczucie, cały Orliński – czuły, inteligentny, dowcipny, znakomicie wykorzystujący techniki reductio ad absurdum i reguły językowych gier:

 

* * *

Skoro coraz częściej mówiąc o zwierzętach,
używamy określenia „zwierzęta pozaludzkie”,
być może w przyszłości, po spotkaniu

z kosmitami, będziemy mówili: „kosmici
pozaludzcy”. A także: „kosmici pozaziemscy”.
Kosmitą ziemskim jest na przykład stonoga.

Kosmitą pozastonożnym jest, dajmy na to,
człowiek. Kosmito dwunożny, kosmito autorze,
bądź miłościw stonodze i jej kosmosowi.

 

Świetne są też uwagi poety o naszej relacji z ciałem, tym dziwnym opakowaniem, przypominającym „pokój hotelowy z cudzymi meblami / i materacem wygniecionym przez poprzednich gości”. Ciało, powie Orliński w tym samym wierszu, nawraca nas na „pragnienie całości”. (Czy bliskość fonetyczna całości i ciała, można by zadać sobie takie „brücknerowskie zadanie”, jest w polszczyźnie przypadkiem?). O jaką całość poecie idzie? Co podpowiada nam nasze ciało? Za czym pozwala tęsknić? Za „opowieścią o czymś, / co ma ręce i nogi”, odpowie dowcipnie mówiący w tym wierszu. Za narracją, która będzie obietnicą zamknięcia naszej, by rzec za Krzysztofem Karaskiem, prywatnej historii ludzkości. Lecz takiej, której sporządzanie odbywać się będzie bez pretensji naukowej ścisłości czy pewności racjonalisty, gdzie humor i prostota zrównoważą gęstwinę faktów, zdarzeń i znaczeń. Co jeszcze wynika z tego, że posiadamy ciała, te dziwne futerały na nas samych, delikatne, o ścianach cienkich i kruchych? Podstawmy pod „mojość”, „jedyność” ciał to, że są one przez nas wynajmowane, a w prosty sposób, mówi poeta, doświadczymy tego, że w nich, w tych ciałach właśnie, się nie wyczerpujemy. Czy w ten sposób otrzymujemy niezbity dowód na istnienie duszy na przykład? Ach, po cóż od razu tak wielkie słowa, zdaje mówić się Orliński, posługując się cieniutką, wyrafinowaną ironią (co sprawia, że wiele w moim odczuciu łączy go z dykcją i widzeniem Szymborskiej). Nie komentujmy spraw wiary, nie ma wszak dla nas zatrzymania, a każdy postój niepewny i naznaczony lękiem przed nieuchronną utratą. Wystarczy podróż, kosmiczna czy niechby tylko planetarna, kiedy „lecimy / tak sobie, sto tysięcy kilometrów na godzinę, / samotnie, razem, bez pasów, bez biletu” (* * * [Z jednej strony liczby…]).

Bohater Orlińskiego, i to też ważny wątek, nie jest jednak starogreckim filozofem, który osiągnął spokój i porządek aponii siłą własnej woli, albo mnichem posługującym się medytacją czy ascetą, którego orężem jest wyrzeczenie. Przeciwnie, swoją nadwrażliwość tłumi, wplątany w chorobę nadwrażliwców (melancholię? czy może już jednak depresję?), farmakologią, do czego też poetycki zapis pozwala mu się zdystansować, wyłączyć… wyłączność własnej perspektywy, uśmierzyć nieznośnie wyostrzoną świadomość, znaleźć ścieżkę, która pozwoli znieść absolutną bezpodstawność bycia.

Poza tym, która „jawa jest jawna”? Do czego mamy się przebudzić? „From dream to dream, we have always been like an ever flowing stream” – to z tekstu szwedzkiej grupy metalowej Dismember. A do rzeki życia „nie wchodzimy nawet raz. Rzeka / przyrzeka, a potem wszystkiemu przeczy” (* * * [Mgnienie oka…]). Z każdego połowu, być może miał rację Tadeusz Różewicz, pozostają puste sieci. Jednak zostaje ślad wiersza, ścieg słów, zgrabny paradoks wyzwalający nas z metafizycznych horrorów, odpowiada Orliński, stając w tym korespondencyjnym sporze między Szymborską a Różewiczem po stronie tej pierwszej. No i każdy drobiazg, zatoczmy już koło, wzywa nas do uważności, wyzwala ciekawość. Przed nami nowe słowa, a z nimi wszak zawsze rozszerzy się nieco horyzont świata, nawet jeśli miałby się kurczyć, zwijać czy ubywać, jak choćby wtedy, gdy dowiadujemy się, jak nazywają się końcówki sznurowadeł (ja też nie wiedziałem…), które pogryzł nasz pies (* * * [Na podłodze znajduję…]).

Wciąż więc coś jeszcze może się okazać, ujawnić, jeszcze wiele przed nami. Chyba nie wszystko „już sobie powiedzieliśmy”. Bo świat stale o to i o owo nas zagaduje. Wprawdzie metafory „rozwiewają drzewo w krajobraz” (* * * [Jeśli dowolne słowo…]), nic nie trafia do rzeczy, te zaś wirują, płyną, wciąż płyną, płyną nieustannie. Poza tym pożera nas niepewność, niestałość i nieokreśloność, dryf – to nasze imiona, a skoro tak, to być może i istnienie jaźni jest także „złudzeniem atomów”. Lecz nawet jeśli szczytem naszych możliwości okaże się „cud skupienia” i zamieszkamy „wśród konarów, na liściu, może nawet w kałuży”, to jest przecież wiele możliwości, niezgorszych adresów (* * * [To tylko atomy…]). A i w październiku pojawić się może późne słońce.

I jest tom wierszy, zapis dobrego, szczerego, uczciwego doświadczania świata, który staje się dzięki tej poezji nieomal przytulny. No, może trochę przesada z tą przytulnością. Bywa jednak całkiem znośnie, nieprawdaż?